czwartek, 11 października 2012

Pain, pain, pain, go away.

Jestem zbyt pewna siebie i to kolejna rzecz jaka mnie kiedyś w końcu zgubi. Nauka szła tak dobrze, a teraz jest coraz gorzej bo znowu on, grecki bóg, ideał, bezwarunkowe piękno, nieskazitelne cudo, mąci mi w głowie na każdy kroku jaki postawię. Nie mogę się cofnąć, ale nie chce też iść do przodu. Ciągle bym tylko trwała w tym co jest, w tej sekundzie kiedy jestem bliżej niż zwykle. Zatrzymałabym czas i żyła tylko tą chwilą, do końca życia, do ostatniego tchu, do ostatniej sekundy w jego ramionach. I to niby nic, bo w końcu ja już niczego nie oczekuję ze strony swoich przyjaciół (no dobrze, ze strony mojego jednego przyjaciela). Nie pragnę żeby spędził ze mną czas do końca mych "wspaniałych" dni. Nie chcę, by to on czynił moje życie lepszym bo sam ma osobę, dla której to robi. Nie mogę stale wtrącać się w czyjeś związki i je rujnować. Nie na tym polega życie, choć mogłoby się wydawać, że moje właśnie na tym się skupia. Nic innego mnie nie bawi(?). Dlaczego dogaduję się z osobami, które są tak daleko ode mnie lub są kompletnie zajęte, nie tylko pod względem statusu cywilnego, co to, to nie. Nie tylko to mi w głowie, chociaż są momenty kiedy zamiast skupić się na prostej czynności ja oczami wyobraźni dryfuję w tej pięknej krainie i widzę swoje idealne życie za kilka lat. Z cudownym mężczyzną u boku... Nie! zaraz, moment, KONIEC. Nienawidzę siebie za to, że nie mogę po prostu skupić się na nauce. Nienawidzę jej za to, że on się przy niej tak bardzo marnuje, a ja go tak po prostu kocham. Dlaczego ja myślę o nim ciągle i nie potrafię skupić się na żadnej czynności i doskonale wiem, że tak samo (a może nawet i gorzej) byłoby gdybym to ja stała się jego osobistym sercem. Czemu ona mając go w garści, mogąc pomiatać nim na prawo i lewo, raz być miłą i kochaną (bo oczywiście znowu czegoś chce), a raz wredną, oziębłą, tak paskudnie nastawioną do wszystkie, że mam ochotę dokonać najgorszej zbrodni w dziejach ludzkości po czym wymazać ją z pamięci każdego. Jakby w ogóle nie istniała. Życie jest tak przebiegłe, że na pewno w innym wypadku związałoby mojego przyjaciela z kolejną oziębłą osobą, usuwając mnie na bok i pozostawiając jedynie na pocieszenie.
Tak! Chcę byś tulił mnie kiedy ja tego nie chcę i się nie spodziewam. Chcę być zaskakiwana z dnia na dzień, chcę mieć przyjaciela o jakim się nikomu w życiu nie śniło, chce chociaż mieć wsparcie w przyjacielu, który nie może być czymś więcej (tonący nawet brzytwy się łapie, prawda?). Tak bardzo chciałabym wpłynąć na losy osób, które muszą cierpieć z powodu czyjegoś niedopatrzenia, czyjejś nieuwagi i nierozsądku z powodu pośpiechu. Dla niektórych coś może wydawać się kompletnie nierealne dlatego dają sobie z tym spokój i odnajdują inne rozwiązanie na swoje problemy, a tymczasem nierealność (w tym wypadku ja i mój wyśniony związek z ideałem) pozostaje na boku wręcz krzycząc, że przecież mogła się ziścić.
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Rozmawiałam z mamą. Postanowiłyśmy, że najlepszym rozwiązaniem na moje problemy z dogadaniem się i odnalezieniem się wśród ludzi, będzie wizyta u psychologa. Fakt, pomysł idiotyczny, ale czuję, że mogłabym się wreszcie wylać osobie, której kompletnie nie znam na żywo. Mogłabym zobaczyć, że wreszcie ktoś mnie rozumie i będzie chciał mi pomóc. W sumie, kogo to obchodzi.
Mam alergię na ludzi, nienawidzę ich towarzystwa każdego dnia. Denerwuje mnie i doprowadza do szewskiej pasji. Uwielbiam mówić o swoich przeżyciach i przemyśleniach, ale przecież nikt nie będzie ciągle słuchał o tym co danego dnia robiłam z przyjacielem, który znaczy dla mnie coś więcej niż to banalne słowo. Dlatego siedzę cicho, nie udzielam się, stwarzam wrażenie zamkniętej w sobie, i cóż. Chyba mi się udało. Początkowo wyglądało to pięknie (w mojej głowie, gdy ten pomysł dopiero się rodził). Byłam sama wszędzie i zawsze, nie rozmawiałam z nikim poza kilkoma osobami, nie dbałam o to czy wyglądam grubo, czy jestem modnie ubrana i czy komuś się podobam. Byłam sobą w swojej głowie, w swoim świecie. Kompletne znieczulenie na świat zewnętrzny. A teraz? Brakuje mi wszystkiego, chociaż nie chce wracać do tamtych chwil. Nadal nienawidzę ludzi. Mają w sobie coś co wyzwala u mnie złość. Nie mam ochoty ich słuchać. Pisać mogę, owszem. Ale słuchać pięciu osób na raz? Nie, nienawidzę tego.
Na lekcji religii próbowałam chociaż przez chwilę zastanowić się nad tym, co jeśli Bóg istnieje. Bóg próbuje by świat był sprawiedliwy, ciekawe. Zadałam sobie pytanie czy jest sprawiedliwy w mojej sprawie. Oczywiście wiem, że jeśli chcę aby ON był szczęśliwy to nie musi być ze mną tylko z nią, ale wtedy ja jestem nieszczęśliwa. Wiem, że moje szczęście dla mnie nie powinno być najważniejsze, w sumie w ogóle nie powinno się liczyć, powinien być tylko on i to co mu się podoba - tak, tak, posiadam taką wiedzę. Ale idąc tym tropem zaczęłam się zastanawiać, że przecież JEJ szczęście też nie jest najważniejsze, więc dlaczego nie mogłoby być odwrotnie? On u mego boku, ona w nim szaleńczo zakochana, tylko ja inna niż ona teraz. Trochę to skomplikowane, ale wierzcie mi lub nie, ja w życiu nie traktowałabym swojego chłopaka w taki sposób. Obie strony mają się starać, bez wyjątku. Więc czy gdyby było tak jak w mojej głowie się rodzi, to czy wpłynęłoby to jakoś na harmonię świata? Jedna mała zmiana, malutka. Ale nie, oczywiście, że nie. Cierp suko.

Nauka, nauka, nauka, nauka.






1 komentarz: